Przez naukę w rabczańskim liceum do pracy pisarza

      

Ewa Owsiany to absolwentka naszego liceum. Jest dziennikarzem, autorką wielu książek i reportaży drukowanych na łamach prasy nie tylko w naszym kraju. W tym roku, zgodnie z tradycją, odbyło się w LO spotkanie z kolejnym rocznikiem maturzystów i przy tej okazji poprosiliśmy panią Ewę o rozmowę.

 

 

Natalia Radiowska: Jak Pani wspomina czas spędzony w Pierwszym LO w Rabce?

Ewa Owsiany: Nie było Pierwszego LO. Było LO – Jedyne. Kochane, bo nasze. Mimo upaństwowienia, mocno osadzone w tradycjach prywatnego gimnazjum, które w roku 1924 założył w Rabce dr Jan Wieczorkowski. Już nie stary dwór nad Rabą, bo go Niemcy spalili, ale „ Jaworzyna” nad Słonką, ta sama, w której teraz jesteśmy, była naszym szkolnym domem. Wspominam ten czas z czułością. Powoli wyrasta się wtedy z dzieciństwa i wchodzi w życie, które już trochę więcej wymaga od człowieka. Pomagali w tym mądrzy, jeszcze przedwojenni profesorowie. No i oczywiście „nasza klasa”. A w niej spiętrzone historie rodzin, trudnych polskich doświadczeń, nieobcych uczniom wywodzącym się z różnych środowisk. Wystarczy jedno spojrzenie na te korytarze, gdzie gromadziliśmy się na szkolnych apelach, by wspomnienia napłynęły falą.

N.R. Jak wyglądało wówczas szkolne życie?

E.O. Podobnie jak wasze. Przedmioty lubiane i te trochę mniej. Triumfy i wpadki. Dzwonki na przerwy, relaksowa bieganina po legendarnych schodach, gdzie wszystkie roczniki maturzystów pozowały do pożegnalnych zdjęć. A różnice? Myślę, że może bardziej byliśmy skupieni na nauce. Ceniliśmy ją. Niektóre koleżanki docierały na lekcje po godzinnym marszu w chłodach i mrokach zimy. Skracały sobie drogę np. ze Skomielnej, zjeżdżając na szkolnej torbie po oblodzonych górkach. A potem powrót, znów godzina marszu po wertepach. Nie mieliśmy wolnych sobót, ani wyjazdów na tzw. zielone szkoły. Do teatru w Krakowie pojechaliśmy ciężarówką nakrytą brezentem… A jednak nasz komers, skromnie obchodzony tu, w sali na parterze, był nie mniejszym przeżyciem niż wasze studniówki. Pamiętam, żegnałam wtedy naszą poczciwą budę przerobionym na jej cześć wierszem Juliana Tuwima: „Szkoło, szkoło, gdy cię wspominam, oczy mam pełne łez…” Genialny wiersz, mówiąc nawiasem. Nostalgiczny hymn wszystkich absolwentów.

N.R. Jak wówczas wyglądała szkoła? Współczesny Romer na pewno różni się nieco od tego budynku z tamtych lat…

E.O. O tak, i to sporo! Po takim retuszu…Do gabinetu mego Taty, dr Włodzimierza Holejki, który wtedy był dyrektorem Liceum, sprowadziły się nawet… rybki w akwarium. Do dziś stoi tam jeszcze dawny sztandar szkoły, ale korytarzy nie kryje już pyłochłon. Wszędzie przestronnie i jasno. Obejście szkolne uporządkowane, pokryte zielenią. Ucywilizowane toalety. Niedawno do nabrzeża Jaworzyny przycumował statek nowego budynku, z kolorowymi klasami i olśniewająco obszerną halą sportową. Przerzucono między nimi, jak przystało, pomost przewiązki, nie zapominając o wyżej wymienionych legendarnych schodach. Ocalały z remontu. I bardzo dobrze! Kolejne pokolenia maturzystów będą mogły zachować wśród pamiątek tę wyjątkową, jedyną w życiu fotografię. Kiedyś poznacie, jak się ją po latach ogląda.

N.R. Pani wrażenia związane z maturą?

E.O. Nieporównane z niczym uczucie spełnienia. Koniec ważnego etapu. No i ten trochę dziecinny smutek… To przecież jedno z pierwszych ważne rozstanie. Jakaś utrata. A jednak przeważała w tym zamęcie uczuć radosna chęć, by lecieć dalej… Dzień matury to dla mnie także ostateczny dowód na bliskość naszych wymagających przecież Profesorów. Nieraz pokrzykiwali na nas, złościli się na głupotę, wymyślali od osłów dardanelskich czy trąb jerychońskich, a przecież byli przyjaciółmi ucznia… Pamiętam ich łagodne spojrzenia znad stołu komisji i te wyrozumiałe, pełne współudziału w wysiłkach zdającego, słuchanie odpowiedzi. Zachowałam to, co wpisali mi do maturalnego pamiętnika „w dniu rozstania ze szkołą, na początku drogi w wielką niewiadomą życia”.

N.R. Budzi Pani ciekawość treścią tych wpisów…

E.O. Naprawdę? To rzeczywiście zapis skali ich człowieczeństwa w wymiarze bardziej tajemniczym… Otóż zostawili mi w spadku wspaniały Hymn o Miłości, autorstwa św. Pawła (romanistka Zofia Madlerowa), wiersz księdza Jana Twardowskiego (ks. Mieczysław Maliński), maksymę Isaaca Newtona (fizyk Marian Jaremski), mądrość Adama Mickiewicza (matematyk Juliusz Madler). Profesorce od chemii, Felicji Fulińskiej, bliski był Henryk Sienkiewicz, polonistce Jadwidze Podkowieckiej – Zygmunt Krasiński, a historyk i dyrektor LO Adam Stefanowicz posłużył się filozoficznym stwierdzeniem Johanna Wolfganga Goethego o szarej teorii i wiecznie zielonym drzewie życia. Nie sposób wszystkich wymienić… Z szacunkiem dla mojej, pożal się Boże, dorosłości, podsuwali myśl optymistyczną, że „celem światów jest szlachetnienie”; zachęcali, by w życiu nie tracić wrażliwości dziecka i zdolności dziwienia się światu, zachowując wierność zasadom, nawet gdy stu głupców z nich się śmieje. A mój Ojciec, nauczyciel mowy starożytnych Rzymian i znawca kultury antyku, już od dawna wpisywał mi do głowy i serca, że „tyle będziesz warta w życiu, ile twoja praca i dobre uczynki” . Dla Niego ostro wkuwałam łacińskie deklinacje. Niestety zmarł na serce, gdy kończyłam pierwszy rok nauki w Liceum. Postanowiłam zdawać maturę z łaciny. Z radością i zdumieniem odczytałam treść wyciągniętego pytania… Było znamienne. Dotyczyło Ody Horacego: Exegi monumentum aere perennius… Zbudowałem pomnik trwalszy od spiżu, wyższy od piramid, nic go nie zniszczy, nie wszystek umrę…

N.R. Jaki kierunek studiów Pani wybrała?

E.O. Polonistykę. Uniwersytet Jagielloński. Królewski Kraków zawsze chętnie przygarniał absolwentów naszego Ogólniaka. Chodziłam na wykłady profesorów Stanisława Pigonia, Zenona Klemensiewicza, Kazimierza Wyki i innych luminarzy filologii. Pojemne sale „Gołębnika” na tyłach Collegium Novum pamiętają ich głosy. Czasem na Kanoniczej rozmawiałam z księdzem, który przez sześć lat głosił rekolekcje dla uczniów LO w Rabce. Był to ks. Karol Wojtyła. Znasz może moją książkę na ten temat? Magisterium zdobyłam pracą o „Kulcie życia i radości w poezji Juliana Tuwima”. Przesiadywałam godzinami w Jagiellonce, łowiąc echa bujnego studenckiego życia, wyczynów krakowskiej „Piwnicy” z Piotrem Skrzyneckim na czele itd. itp. itd. Niezapomniany jest ten mój akademicki Kraków, mimo, że wtedy taki był jeszcze szary i odrapany, pozbawiony rozmachu, z jakim teraz w oczach młodnieje. Ale brak miejsca, by się głębiej pochylić nad tymi pięciu wspaniałymi latami. Moja Alma Mater skończyła w tym roku 650 lat, a Stowarzyszenie Absolwentów UJ, do którego należę – obchodziło właśnie równe półwiecze istnienia. Zapraszam! Drzwi szeroko otwarte.

N.R. Jak potoczyło się po studiach pani życie zawodowe?

E.O. Dwuletnie podyplomowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim ośmieliły mnie, by spróbować sił w tej dziedzinie. Przez długie lata pisałam dla czytelników „Gazety Krakowskiej” i „Przeglądu Tygodniowego”, współpracowałam z „Przekrojem” „Panoramą Polską” i innymi redakcjami. Miałam wielkie grono ludzi piszących do mnie i komentujących moje teksty. Nie przechodziły bez echa. Świadczyły o tym stosy listów. Z wybranych, literackich reportaży tworzyłam książki o ludziach, ich losach i sprawach. Oto tytuły: „Krótki południowy cień”. „Linia pod napięciem”, „Bezdomność Boga”, „Uleczyć życie”, „Nic straconego”, „Zioła na tęsknotę”, „Zachwyt i nostalgia”, czy wspomniane już „Rekolekcje rabczańskie ks. Karola Wojtyły”.

N.R. Ta ostatnia książka nie po raz pierwszy w Pani twórczości odnosiła się do Rabki – Zdroju.

E.O. Tak, ale „w tym temacie” była wyjątkowa. Bo pomyśl tylko: jaki to zaszczyt dla naszego niewielkiego miasta ukrytego w kotlinie Gorców przez sześć lat z rzędu gościć przyszłego papieża i świętego Człowieka. Przyjeżdżał pod koniec Wielkiego Postu na zaproszenie naszego katechety księdza Mietka i zatrzymywał się u niego w Białym Dworku, vis a vis parku. (Mówiąc nawiasem, pamiątkowa tablica u drzwi do tej willi prezentuje się fatalnie). Nauki rekolekcyjne głosił w dawnej Kaplicy Zdrojowej, która jest dziś parafialnym kościołem św. Teresy. Ten słabo znany epizod z życia naszego Papy uzupełnię jeszcze jednym wspomnieniem. Otóż w trakcie podróży do Rzymu spytałam kiedyś Jana Pawła II, gdy witał pielgrzymów na dziedzińcu Castel Gandolfo, czy pamięta swoje rabczańskie rekolekcje. Uśmiechnął się marzycielsko, i… tu pożyczę słów od Czesława Miłosza – wzrok za siebie rzucił, ponad Alpami, daleko. – Pamiętam – powiedział. – Gorce. Rabka. Ksiądz Maliński…

 

N.R. Szukając informacji na Pani temat przeczytałam, że jako redaktor poświęca pani sporo uwagi sprawom naszego miasta. Co może pani rzec o Rabce patrząc z perspektywy minionych lat?

E.O. Cieszę się każdym nowym drzewem. Po przyjeździe biegnę sprawdzać, jak mu się rośnie… Cieszą mnie odnowione jezdnie i chodniki, kibicuję rosnącej popularności solankowej tężni, którą moje wnuki nazwały „Wdychalnią”. Lubię spacery po słynnym już, odmłodzonym Parku Zdrojowym i podziwiam siłę przyciągania kolorowej Fontanny ze Słoniami, zawsze uroczej, otoczonej dzieciarnią. Godna uwagi jest też mnogość imprez kulturalnych, rozwój folklorystycznych zespołów dziecięcych, wspaniałe pomysły typu Wieczór Zielonych Świąt na hali Krzywonia, Dożynki, czy Rydzobranie w gorczańskich lasach. Cieszę się, gdy skansen lokomotyw w Chabówce przyciąga tłumy ciekawskich…

N.R. A co chciałaby Pani zmienić, naprawić?

E.O. Do niedawna raził mnie brak pamięci, choćby w nazwach ulic, o dziedzicu Julianie Zubrzyckim, więc cieszę się, że dawny pomnik założyciela Zdroju pojawił się wreszcie przy fontannie w parku. Teraz kolej na upamiętnienie księżnej Marceliny z Radziwiłłów Czartoryskiej, uczennicy Fryderyka Chopina. Ona, a także profesor z Krakowa Maciej Jakubowski współtworzyli przed laty dziecięce uzdrowisko nad Rabą, więc chyba należy się im, szumnie mówiąc, wdzięczność potomnych… A tymczasem nieustannie wielbimy tylko Orkana. I to zaczynając od Muzeum Regionalnego, po nazwę głównej ulicy (alei?) wiodącej przez pół Rabki: od kolei po Zakład Przyrodoleczniczy i Restaurację Zdrojową. Martwią mnie też niefrasobliwe inwestycje. Jaki żal, że zabudowano tzw. Księże Pola! Zdechł tym samym jedyny w swoim rodzaju widok na Luboń. A jeszcze te niszczejące domy… Pusta willa pod wezwaniem Świętego Józefa, od której Zdrój prawie się zaczynał… Albo ta strasząca w odnowionym parku ruina dawnej restauracji „Pod Gwiazdą”. Co za kontrast! Rudery przedszkola-ćwiczeniówki na Słonecznej, potężnego „Lotosu”, willi Kadenów w Czarnej Alei i wreszcie Poniczanka, piękna, szumna i narowista rzeka mojego dzieciństwa, tak żarłocznie pożerana przez chwasty? Czemu, ach, czemu…

W Rabce dużo się zmienia, tak więc proszę być dobrej myśli! Dziękuję za rozmowę.

                                                                                                                  Rozmawiała Natalia Radiowska

MAŁOPOLSKA CHMURA EDUKACYJNA

w budowie

w budowie

w budowie